Jest początek lata tego roku. W bocznej uliczce sennego miasta na zachodzie Niemiec, zaraz obok teatru, stoi niepozorny bladoróżowy budynek, z którego płatami odłazi tynk. Okna w pokoju są szeroko otwarte, zgodnie z zaleceniami czasu pandemii. Po jednej stronie stołu i szyby z pleksi (to również należy do zaleceń) siedzi dwóch urzędników, po drugiej petenci – dwudziestoletni Antek i jego adopcyjni rodzice Olga i Theo. Wielki zegar na ścianie głośno odmierza czas. Tłusta mucha przysiada na chwilę na spękanym suficie. Gdzieś na zewnątrz przejmująco śpiewa kos.
POLECAMY
– Wiesz, czemu tu jesteś? – przerywa ciszę urzędniczka i przenosi wzrok ze swoich pomarańczowych paznokci na drobnego Antka w okularach o grubych szkłach.– Bo mam FAS? – odpowiada niepewnie młody mężczyzna i ściska dłonie – tak, że jego palce bieleją. Rodzina Antka czekała na spotkanie w urzędzie socjalnym dwa lata. Od otrzymania diagnozy w berlińskiej klinice Charité w 2018 roku. – Dlaczego tak długo? – powtarza moje pytanie Theo. – Mieliśmy pecha – zderzyliśmy się czołowo z biurokracją, obojętnością i bezkarnością urzędników, którzy odsyłali nas od drzwi do drzwi. A przecież to od nich zależało, czy nasz syn dostanie konieczne do życia wsparcie i profesjonalną opiekę. My, rodzice chorych dzieci, przytłoczeni problemami, jesteśmy wobec aparatu państwa bezradni. Niezależnie od kraju, w którym żyjemy.
II
Cofnijmy się w czasie. Jest 2006 rok. A...